Jakiej wspólnoty potrzebujemy

Wawrzyniec Smoczyński

Po 30 latach przemian, które milionom przyniosły dobro jednostkowe, Polacy chcą dziś większej troski o dobro wspólne

Wspólnota jest podstawą życia zbiorowego. Polityka ma sens tylko wtedy, gdy istnieje grupa ludzi, którzy chcą wspólnie kierować swoim losem. Jeśli wspólnota zanika, polityka traci kierunek i energię – zamiast rozwiązywać problemy ludzi i kształtować zbiorową przyszłość, staje się walką plemion o to, które narzuci pozostałym swój prymat. Taka polityka wypycha z życia publicznego obywateli umiarkowanych, a tych zaangażowanych jeszcze bardziej zamyka w ich plemienności. Efektem jest przejście od utajonego do otwartego konfliktu społecznego, a dalej do przemocy politycznej. U źródła konfliktu zawsze leży kryzys wspólnoty.

Z taką polityką mamy do czynienia w Polsce od 1989 r., i nie jest to krytyka moralna III RP – zawieszenie wspólnoty w imię postępu to naturalna cecha krajów transformacyjnych. Nagłość, nieodzowność i tempo przemian były zbyt duże, by ich przebieg dało się zaplanować, a co dopiero wspólnotowo uzgodnić. A nawet gdyby był na to czas, nie mieliśmy ram, w których można było to zrobić. Jedyną wspólnotą polityczną dostępną w 1989 r. był skompromitowany PRL, III RP dopiero się rodziła.

Wspólnota musiała poczekać, aż postęp skończy swój bieg. Po rewolucji kapitalistycznej 1989 r. przeszedł sprint geopolityczny do NATO, potem maraton cywilizacyjny do Unii. Każdy z tych wielkich projektów, bez których nie byłoby dzisiejszej Polski, na nowo zawieszał myślenie wspólnotowe, odraczając rozmowę o skutkach przemian i ukształtowanej przez nie tożsamości zbiorowej. Zamiast wspólnoty powstały w Polsce dwa skłócone plemiona: wyznawców i wrogów III RP. Pierwsi napisali bezkrytyczną i triumfalistyczną bajkę o 1989 r., drudzy – nadkrytyczny i demaskatorski dramat. Jedni postanowili zapomnieć o skutkach przemian, drudzy zdecydowali się wziąć za nie odwet. Ani jedni, ani drudzy nie mają dziś klucza do wspólnoty.

Plemię odwetu wygląda z cienia

Polityka postępu wyczerpała się po raz pierwszy w 2005 r. Zaledwie kilka miesięcy po wejściu do Unii, czyli zamknięciu ostatniego projektu transformacyjnego, Polacy odsunęli od władzy plemię zapomnienia i przekazali rządy plemieniu odwetu, czyli koalicji PiS-LPR-Samoobrona. Po 15 latach biegu do przodu nadszedł czas na pauzę od reform, zaostrzenie języka i wyrównanie rachunków – myślenie wspólnotowe doszło do głosu, ale w formie zemsty na elitach III RP i żądań zastąpienia jej nową – IV RP. Plemię odwetu nie było jednak w stanie utrzymać władzy, a po zwycięstwie koalicji PO-PSL w 2007 r. uznano poprzedni rząd za krótkotrwałe odreagowanie reform. Plemię zapomnienia wróciło do władzy i zrobiło to, co potrafi najlepiej: zapomniało o przemianach.

Myślenie wspólnotowe znowu ustąpiło miejsca logice postępu, a nowym projektem stała się europeizacja: wykorzystanie funduszy unijnych, budowa dróg i wpisanie Polski w unijny ład. Wszystko to było potrzebne, pożyteczne i słuszne, ale też w jakiejś mierze bezduszne. Bo trudno zapalić się do polityki, której centralną ambicją jest budowa infrastruktury i wydawanie funduszy unijnych. Jeszcze trudniej, gdy w cieniu tej polityki tli się zadawniony konflikt społeczny, a głównym przekazem rządzących do wyborców jest pochwała przedsiębiorczości i samowystarczalności. Koalicja PO-PSL nie była pozbawiona refleksji wspólnotowej, ale mówiła niemal wyłącznie o wspólnocie ludzi sukcesu, czyli wygranych przemian. Tymczasem gniew pozostałych przybierał na sile.

Dla Polski, podobnie jak dla Europy, przełomowy był kryzys gospodarczy lat 2007-09, ale jego przełożenie na politykę było u nas inne niż na Zachodzie. We Francji, w Niemczech czy we Włoszech kryzys skompromitował liberalną politykę gospodarczą oraz zakwestionował zdolność elit do objaśniania świata i zapewniania ładu. To otwarło drogę do populizmów – najpierw antykapitalistycznego, później antyimigranckiego. W Polsce liberalne elity obroniły gospodarkę i państwo przed kryzysem, natomiast sama groźba kryzysu gospodarczego obudziła wspomnienia 1989 r. i związaną z nimi traumę. To ona – w połączeniu z lękiem o tożsamość rozbudzonym przez obrazy kryzysu migracyjnego w Europie Zachodniej – utorowała drogę do antyliberalnego populizmu PiS.

Czego elity nie zobaczyły z salonu

Populizm nie jest ideą polityczną, tylko metodą uprawiania polityki. Polega na całościowej krytyce zastanego ładu, składaniu obietnic radykalnej zmiany i budowaniu poparcia na urazach dużych grup społecznych. Przeciwieństwem populizmu jest technokratyzm, czyli rządy ekspertów – ci z natury bronią instytucji, bo to one dają im wpływy, są zwolennikami stopniowych zmian i utrzymują poparcie dzięki zaufaniu elit.

Populiści najczęściej operują kłamstwem, ale ich pojawienie się zawsze jest objawem rzeczywistych problemów – napięć politycznych, społecznych lub gospodarczych, których technokraci nie widzą lub na które nie mają recept. W Polsce 2015 r. tymi problemami były trauma przemian, brak tożsamości i wypalenie elit.

Elity istnieją w każdym systemie i mają ważne zadanie: kształcenie kadr zdolnych do kierowania życiem zbiorowym. Pozostawione same sobie przekształcają się w nomenklatury i oligarchie – dlatego fundamentalną zasadą demokracji jest odpowiedzialność elit przed wspólnotą, a państwo demokratyczne jest uzbrojone w narzędzia do egzekwowania tej odpowiedzialności – poczynając od wyborów i kadencyjności, przez karalność wszelkich form korupcji, aż po progresywny system podatkowy i merytokratyczne, czyli oparte na zasługach, ścieżki awansu. Wszystko to ma zagwarantować, że elity nie będą ulegały pokusie obrony własnych interesów.

Liberalne elity w Polsce padły ofiarą własnego sukcesu. To one w 1989 r. wyprowadziły Polskę z komunizmu, a w latach 90. zbudowały system demokratyczny i gospodarkę kapitalistyczną. Im zawdzięczamy wejście do NATO, członkostwo w Unii i rozwój gospodarczy ostatnich 30 lat. Ich polityka postępu była tak skuteczna, że uwierzyły, iż posiadły trwałą zdolność objaśniania świata. W rezultacie popadły w samozadowolenie: przestały zadawać sobie trudne pytania, rewidować swój system wartości, wychodzić poza utrwalone przekonania i próbować rozumieć inaczej myślących. Oddaliły się od wspólnoty i nie zauważyły, jak pod bokiem wyrosły im elity autorytarne proponujące alternatywną wizję Polski.

Wolność, w której niewiele można

Liberalizm elit III RP sprowadza się do dogmatycznej wiary w wolność. Ta wiara wynika wprost z osobistego doświadczenia uczestników przemian: obalenia komunizmu, ustanowienia wolnego rynku, a przede wszystkim odzyskania indywidualnej wolności. Dla przedstawicieli tych elit liberalizm jest nie tyle wyborem światopoglądowym, ile religią polityczną i jako taki jest wyłączony spod krytyki. Na tej religii opiera się nie tylko filozofia państwa i gospodarki III RP – wynikają z niej też kariery zawodowe, pozycja społeczna, a często osobisty dobrobyt. Religijny kult wolności jest największą słabością elit III RP.

Wolność jest wartością fundamentalną, bez której demokracja traci sens – ale sama w sobie nie wystarcza do zapewnienia dobra wspólnego. Dewizą rewolucji francuskiej nie było „po trzykroć wolność”, tylko „wolność, równość, braterstwo”, gdzie druga i trzecia wartość nabudowują się na tej pierwszej, ale też ją ograniczają. Wolność od władzy królewskiej, równość obywateli względem siebie i braterstwo (lub siostrzeństwo) ludzi pomiędzy sobą. Przyimki są tu równie ważne jak rzeczowniki – „od” mówi o separacji, „względem” mówi o relacjach, a „pomiędzy” – o wspólnocie. Dewizą z 1789 r. można do dziś mierzyć stopień dojrzałości społeczeństw. Wymowne, że na marszach w obronie niezawisłości sądów w Polsce skandowano: „Wolność, równość, demokracja!”.

Wolność odłączona od równości i braterstwa staje się wartością uznaniową. Brytyjski filozof Isaiah Berlin rozróżniał wolność negatywną – od czegoś, przede wszystkim od władzy autorytarnej – oraz wolność pozytywną – do czegoś, nade wszystko do zmieniania świata na lepsze. Dogmatyczna wiara w wolność negatywną jest niezbędna do obalania reżimów, ale dalsze kształtowanie losu wolnych społeczeństw wymaga twórczego rozwijania wolności pozytywnej – w praktyce gotowości do równoważenia jej innymi wartościami. Liberalne elity w Polsce hołdują wolności negatywnej, a wolność pozytywną rozumieją wąsko, w kategoriach prawa jednostki do samorealizacji przy minimalnych zobowiązaniach wobec wspólnoty. Tu tkwi źródło delegitymizacji elit III RP.

Nasi, bo są z nami

Tożsamości PiS nie definiują populizm (to metoda polityczna), konserwatyzm (to profil światopoglądowy) ani autorytaryzm (to styl przywództwa). Jakością zasadniczą, bo odczuwalną dla wyborców tej partii, jest komunitaryzm. Kaczyński wygrywa wybory, ponieważ obiecuje wspólnotę, której nie dała Polakom III RP. Jakością definiującą PO nie jest technokratyzm, liberalizm czy demokratyzm. Jest nią indywidualizm. Schetyna przegrywa wybory, ponieważ jego partia wciąż stawia w centrum jednostkę i jej indywidualny awans, przez co mimowolnie odżegnuje się od wspólnoty.

Napięcie między myśleniem jednostkowym i wspólnotowym – między indywidualizmem a komunitaryzmem – to dziś najważniejsza linia podziału w Polsce. Po 30 latach przemian, które milionom przyniosły dobro jednostkowe, Polacy chcą dziś większej troski o dobro wspólne. Ta zmiana oczekiwań nie wynika z bieżącego cyklu politycznego, tylko z długofalowego trendu rozwojowego – w świadomości zbiorowej okres przemian został zamknięty i Polska osiągnęła poziom rozwoju, który pozwala na myślenie wspólnotowe.

Aby takie myślenie miało sens, niezbędna jest wizja wspólnoty wsparta na tożsamości zbiorowej. Od 1989 r. nie stworzyliśmy wspólnoty politycznej wykraczającej poza plemiona. Nie mamy też tożsamości zbiorowej, jeśli rozumieć ją jako świadomie zbudowany obraz naszej społeczności obejmujący nie tylko wspólną historię i aspiracje, lecz także wspólne wartości.

Kaczyński jest autorytarno-konserwatywnym komunitarystą. Forsuje wspólnotę, która ma być tożsama z jego plemieniem – tą częścią Polaków, która hołduje tradycyjnym wartościom społecznym, popiera polityczne jednowładztwo, akceptuje zetatyzowaną gospodarkę i obawia się zbliżenia z Europą. To skazuje jego projekt na niepowodzenie – PiS nie buduje wspólnoty dla wszystkich mieszkańców Polski, tylko dla części z nich, wyrzucając z niej pozostałych. Zamiast rozładować konflikt, potęguje go, wierząc zapewne, że gdy dojdzie do wojny plemion, zdoła ją wygrać.

III RP? To se nevráti

Tempo i impet, z jakimi PiS buduje swoją wspólnotę, dają poczucie nieodwracalności zmian. Ale w istocie świadczą o czymś dokładnie odwrotnym: o kruchości projektu Kaczyńskiego. Nie da się trwale i głęboko zmienić kraju, nie mając oparcia w dialogu społecznym, działając z agresją, w pośpiechu i bez poszanowania prawa. Prędzej czy później błędy skumulują się w kryzys, nad którym Kaczyński nie zdoła zapanować, i jego projekt zmiecie kolejna fala społecznego gniewu. Opozycja wyczekuje tej chwili i liczy na szybkie przywrócenie ładu sprzed 2015 r., a wraz z nim dawnych wpływów. Tak się jednak nie stanie. Do III RP nie ma już powrotu, a usilna próba jej odnowy skończy się powrotem do władzy PiS.

Jeśli Polska ma się wyrwać z kryzysu społecznego, Polacy muszą zobaczyć lepszą wizję siebie i głębszy sens bycia razem niż to, co proponuje Kaczyński. Wspólnoty jak najszerszej, ale jednocześnie wyrazistej, czyli opartej na wartościach, które dla większości Polaków są dzisiaj ważne. Rozpoznanie takich wartości wymaga zupełnie innego podejścia do współobywateli, innej kultury myślenia i innego stylu przywództwa niż dotychczas. To polityka nakierowana nie na doraźny wynik wyborczy, tylko na długofalowy rozwój społeczny – wyrastająca z szacunku dla ludzi, odwagi intelektualnej i wiary w działanie wspólnotowe, a nie wodzowskie.

W tym duchu proponuję demokratyczno-obywatelski komunitaryzm. Komunitaryzm, czyli ideę, że wspólnota powinna stać w centrum życia publicznego, bo to ona tworzy warunki do rozwoju jednostki, a bez niej polityka traci sens. Jeśli solidarność jest spontanicznym odruchem miłości bliźniego, to wspólnotowość jest jej dojrzałą formą – zbiorem obyczajów społecznych i sposobem organizacji państwa, które sprzyjają działaniu na rzecz innych, czyli dawnemu braterstwu i siostrzeństwu. Proponuję komunitaryzm demokratyczny, ponieważ Polacy chcą żyć we wspólnocie ludzi wolnych, którzy rządzą się sami. Komunitaryzm obywatelski, gdyż we wspólnocie ludzi równych to nie państwo ma obowiązki wobec nas, ale my jako obywatele mamy je wobec siebie nawzajem.

Esej ukazał się na Facebooku 21 stycznia 2019 r., następnie został przedrukowany w “Gazecie Wyborczej” 26 stycznia 2019 r.

Zdjęcie: Jacek Dyląg / Unsplash